Foto: ED
W latach siedemdziesiątych dokumentalista Jerzy Sztwiertnia nakręcił film krótkometrażowy pod jakże symptomatycznym tytułem „Niedziela pewnego małżeństwa w mieście przemysłowym średniej wielkości”.
Co właściwie oznacza określenie miasto średniej wielkości? Oczywiście wyobrażenia na ten temat inne będą w Chinach, a inne na Islandii. W Polsce za takie uznać można ośrodki miejskie liczące około stu tysięcy mieszkańców, chociaż na przykład w Niemczech, znacznie gęściej zaludnionych niż Polska, każdy organizm miejski po przekroczeniu liczby stu tysięcy mieszkańców niejako automatycznie staje się Großstadt, czyli wielkim miastem. Jednak nie o statystykę idzie w poniższym tekście, lecz o stosunek mieszkanek i mieszkańców Polski do miast typu Rzeszów, Grudziądz, Bielsko-Biała, Gorzów Wielkopolski, Słupsk czy Zielona Góra. Wszystkie one spełniają kryteria „średniości”, przy czym z pewnością za wszelką cenę chciałyby uciec od średniactwa
i przeciętności. Wszak, jak szydzili Starsi Panowie Dwaj, najbardziej przykre miejsca pod słońcem to te określane jako „ni nizina, ni wyżyna”.
Tak się szczęśliwie złożyło, że w różnych okresach mojego życia dane mi było znaleźć się przez pewien czas
w każdym z wymienionych miast i doświadczyć ich specyfiki. Wrażenia z tych pobytów są różnorodne, a uczucia ambiwalentne. Swego czasu olsztyński poeta i prozaik Kazimierz Brakoniecki określił nadwiślański Grudziądz bezlitosnym epitetem „sparciałe miasto” i miał w tym względzie wiele racji. Bo jeśli w tym stutysięcznym mieście udała się sztuka likwidacji działającego przez wiele lat z powodzeniem stałego zespołu teatralnego, to trudno mówić w tym przypadku z optymizmem o jego rozwoju. A właśnie taki los po roku 1989 zgotowały Grudziądzowi jego władze w wyniku przemian zwanych transformacją ustrojową. Podobna opinia może dotyczyć także innych miejscowości, mających za sobą nieproporcjonalnie wielką przeszłość, a przed sobą niezbyt świetlaną przyszłość. Miasta te nie są w stanie wydźwignąć się z toczącego je marazmu, a ich mieszkańcom pozostaje najczęściej jedynie bezwolne poddanie się destrukcji i poczuciu depresji. Dlatego też zawsze starałem się omijać miasta średniej wielkości, a za wszelką cenę pragnąłem osiedlić się w mieście uznawanym powszechnie za duże. Takie, o jakim dawni dyrektorzy teatrów mawiali, że kursują w nim tramwaje.
Mieszkańcy miast średniej wielkości mają niełatwą drogę przy podejmowaniu próby przebijania się do świadomości ogółu opinii publicznej. Weźmy pod uwagę chociażby Gorzów Wielkopolski. Przedwojenny Landsbergan der Warthe otrzymał nieoczekiwanie od toponomastyków nazwę Gorzów, a na dodatek dookreślenie lokalizujące go wbrew logice w szeroko pojmowanej Wielkopolsce. Przez lata prawie nikt w Polsce o zapomnianym przez Boga i ludzi Gorzowie nie słyszał, skutkiem czego jego mieszkańcy zmuszeni byli nie tylko walczyć w regionie lubuskim o palmę pierwszeństwa z Zieloną Górą, ale także dobijać się o swe prawa na arenie regionów, powstałych po reformie administracyjnej. Na paradoks zakrawa fakt, że (nie)najlepszy PR temu miastu zrobił zapewne nie kto inny, jak pochodzący stamtąd pewien wysokiej rangi polityk. Ale przynajmniej dzięki niemu w przyszłości nikt już chyba nie pomyli Gorzowa i Chorzowa.
Jak wiadomo pojęcie prowincjonalności jest względne i nie zawsze spójne z miejscem urodzenia czy aktualnego osiedlenia się. Prowincjonalizm jest raczej kategorią mentalną, a nie terytorialną. Stąd też na przykład Andrzej Stasiuk i Olga Tokarczuk świadomie wybrali na miejsce swojego zamieszkania miejscowości odległe od tak zwanych centrów kulturalnych, co nie przeszkadza im w zasadzie na co dzień uczestniczyć w imprezach o najróżniejszym charakterze pod dowolną długością i szerokością geograficzną. Z kolei Czesław Miłosz z właściwym sobie dystansem, ale także niewątpliwie z wielką miłością i czułością, wyrażał się o tak bliskim mu przedwojennym Wilnie jako o mieście na wskroś prowincjonalnym. Niemniej jednak wielu nadwrażliwych, w tym również i mnie, łatka prowincjonalności nieco uwiera. Dlatego nieustannie zastanawiałem się, czy przykładowo robotnik, zamieszkujący blok z wielkiej płyty na warszawskim Bródnie, naprawdę czuje się uczestnikiem życia w tzw. wielkim świecie. Z drugiej strony, sam niejednokrotnie alergicznie reagowałem na różne notki biograficzne, dotyczące takiej czy innej znanej osoby, w których wspominano, iż ukończyły lub pracują one na jakimś prowincjonalnym uniwersytecie np. we Francji lub Stanach Zjednoczonych. Być może taka kategoryzacja odnosiła się jedynie do oddzielenia tego, co nie dotyczyło stolicy jednego z tych krajów. Tak czy inaczej, o randze danego miasta miało świadczyć w moim przekonaniu to, czy w ogóle posiada ono uniwersytet, teatr operowy względnie muzyczny lub chociażby filharmonię lub też przyzwoity teatr dramatyczny. Dodatkowym, a nieodłącznym atrybutem wielkomiejskości zdawały się być w moim mniemaniu również tramwaje.
Gdy w Orwellowskim roku 1984 na stałe przybyłem do Olsztyna miasto to nie spełniało właściwie żadnego z wymaganych przeze mnie kryteriów. Z tym, że w pewnym sensie miasto to wywiązywało się w jakimś sensie ze stawianych mu przeze mnie wysokich wymagań. Po pierwsze posiadało już niegdyś komunikację tramwajową, na dodatek wybudowaną tu wcześniej niż w samej Warszawie. Po drugie funkcjonowały w nim dwie wyższe uczelnie, z tym, że niestety żadna z nich nie pretendowała wtedy jeszcze do miana uniwersytetu. Po trzecie działały w tu tak pożądane przez mnie instytucje kulturalne, z tym, że w żadnej z nich nie było odpowiednich warunków do wystawiania oper ani też wielkoobsadowych spektakli muzycznych. Tak więc w moim przekonaniu wszystko w Olsztynie zawisło właściwie jakby w pół drogi. Jednocześnie zarysowywała się w tym mieście ważna z mojego punktu widzenia wizja przyszłości, do której można było z uporem dążyć. Dotyczyła ona reaktywowania połączeń tramwajowych, ustanowienia uniwersytetu, takiego najprawdziwszego z prawdziwych, i zbudowania autentycznej sceny muzycznej o szerokim zakresie repertuarowym. Z biegiem lat okazało się, że entuzjaści wszystkich tych wyznaczników wielkomiejskości odnieśli spore sukcesy. Najpierw, bo już w roku 1999, powiodło się utworzenie uniwersytetu, i to tak zwanego „bezprzymiotnikowego”, czyli o szerokim spektrum kształcenia, a nie jednorodnego, jak w przypadku Uniwersytetu Przyrodniczego czy Ekonomicznego. Następnie zatriumfowali zwolennicy nowoczesnej sceny muzycznej, gdy w ciągu niespełna dwóch lat zdołano wznieść gustowny i wielce funkcjonalny budynek filharmonii. Jej nowo wybrany dyrektor zapowiadał, ku nie tylko mojemu zadowoleniu, możliwość wystawiania w przyszłości spektakli muzycznych, w tym poważnych dzieł z repertuaru operowego. Najwięcej cierpliwości wykazać musieli miłośnicy lokalnych tramwajów. Co prawda decyzja o ich budowie zapadła już dość dawno, a w czerwcu roku 2011 podpisano nawet umowę z hiszpańskim wykonawcą tej inwestycji, ale na dźwięk pierwszego dzwonka przyszło stęsknionym pasażerom nieco jeszcze poczekać.
Pojawia się jednak pewna wątpliwość, czy po sukcesywnej realizacji tych wszystkich wspomnianych wymogów Olsztyn będzie już w pełni przygotowany do tego, by móc dołączyć do grona miast, które jednoznacznie da się określić jako te, które posiadają wysoką rangę, a co za tym idzie także tożsamość na mapie Polski, Europy i świata. W zasadzie nic nie powinno stanąć temu na przeszkodzie, tym bardziej, że w tym ośrodku municypalnym działa również wiele innych instytucji świadczących o jego ponadregionalnym znaczeniu. Chodzi tu m. in. o istnienie siedziby archidiecezji kościoła katolickiego, wielu specjalistycznych placówek medycznych oraz wielu ważnych instytucji kulturalnych, takich jak muzea, biblioteki, wydawnictwa prasowe i książkowe, rozgłośnie radiowe oraz stacje telewizyjne. Niestety, stosunkowo niewielka liczba mieszkańców miasta i jego okolic oraz widoczne niedostatki w rozwoju infrastruktury komunikacyjnej spowodowały, iż w centralnym programie rozwoju regionów i obszarów metropolitalnych Olsztyn zaszeregowany został do ośrodków drugiej kategorii, ustępując największym miastom kraju. Dlaczego tak się stało? Handicapem tego miasta było i jest jego położenie. Z jednej strony usytuowanie to zdaje się być korzystne, bo stolica Warmii i Mazur znajduje się ono w bezpiecznej odległości od Warszawy i Gdańska, przez co nie grozi jej zmajoryzowanie i wyssanie najlepszych „zasobów ludzkich” przez te metropolie. Z drugiej strony lokalizacja Olsztyna wśród atrakcyjnych terenów turystycznych, a ponadto oparcie na właściwie nieprzenikalnej granicy z okręgiem królewieckim, przyczyniły się w pewnym okresie do pogrążenia w marazmie gospodarczym całego regionu, a co za tym idzie spowodowało również częściowy zastój w rozwoju jego stolicy. Paradoksem jest, że największym pracodawcą w mieście, obok uniwersytetu, nadal pozostaje firma produkująca opony, będąca dziedziczką sztandarowej budowy komunizmu jeszcze z czasów Gomułki. Na przestrzeni niemalże półwiecza w mieście nie powstały inne znaczące zakłady produkcyjne. Odpowiedzialność za ten bardzo niekorzystny stan rzeczy ponoszą dwa czynniki. Po pierwsze niewłaściwa strategia rozwojowa miasta, traktowanego przez niektórych jako prawdziwy klejnot w dziewiczym ekosystemie, a przez to uważanego za rzekomo nieodpowiednie miejsce do lokowania jakiegokolwiek przemysłu. Według mnie jest to bałamutny mit, któremu kłam zadają znane mi z autopsji przykłady, chociażby te ze Schwarzwaldu, gdzie w leśnej otulinie niejednego małego miasteczka prosperują całkiem spore zakłady przemysłowe, w tym nawet te produkujące samochody. Drugą przyczyną swoistego niedowładu Olsztyna jest niewiara we własne siły sporej części jego mieszkańców, z góry skazujących swoje rodzinne miasto na nieuchronny spadek do drugiej bądź trzecią ligi miast polskich. Z tego powodu z wielką niechęcią zabiegają oni na publicznych forach o wspieranie całego rozwoju. Ta defetystyczna postawa wynika w pewnym sensie z uwarunkowań historycznych, związanych z przemieszaniem ludności po roku 1945. O ile bowiem troską Wielkopolan i Małopolan było i jest koncentrowanie się na aktywizowaniu własnych regionów i ich stolic, o tyle w Olsztynie, zwłaszcza wśród przedstawicieli młodego pokolenia, mimo wszystko dominuje raczej pęd do migracji w stronę bardziej prężnych ośrodków. Na szczęście, nie wszędzie na dawnych ziemiach niemieckich schemat ten jest powielany, o czym najdobitniej świadczy przykład Wrocławia i Dolnego Śląska. Tamtejsza ludność, skądinąd również napływowa, odnalazła jakimś dziwnym sposobem łączność z regionem, a zwłaszcza z jego nadodrzańską stolicą. Dlatego też w moim przekonaniu Wrocław jak najbardziej zasłużenie otrzymał tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016, gdyż, jak chyba w żadnym innym mieście w Polsce, jego włodarze i mieszkańcy potrafili przekuć w szlachetny metal materiał wyjściowy, zdawałoby się o tak ograniczonej plastyczności, jakim była dawna, niemiecka, a potem polska obecność na tym terenie. Wrocław stał się dzięki swym niezależnym i świadomym staraniom jednym z najbardziej europejskich miast w Polsce, ufnie spoglądającym w przyszłość, nieskorym do uporczywego spoglądania wstecz na demony przeszłości.
Z drugiej zaś strony istnieje przykład homogenicznej pod względem ludnościowym Łodzi, która wprawdzie z wielkim trudem, ale nie bez sukcesu, próbuje podźwignąć się z zapaści po upadku królującego tam niegdyś przemysłu włókienniczego. Być może zresztą o sukcesie danego miasta w największym stopniu decydują głównie, warto w tym miejscu użyć tego sformułowania, jego charyzmatyczne władze. Dzięki ich przedsiębiorczości i umiejętnemu lobbingowi kwitną obecnie jedne miejscowości niezależnie od ich strategicznego położenia, a podupadają nieco te o niejednokrotnie świetlanej przeszłości.
Grzegorz Supady
barbara.willan@gmail.com
Strona internetowa jest wspierana finansowo przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Republiki Federalnej Niemiec i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji.
Redaktor strony internetowej: Ewa Dulna
Skontaktuj się z nami
mail: barbara.willan@gmail.com
tel. 606 680 218
ul. Prosta 17/3
Olsztyn 10 - 029
Zrobione w WebWave CMS