Foto: Emipk.com
Grzegorz Supady
Piotr Pytlakowski, Ich matki, nasi ojcowie. Niewygodna historia powojennej Polski, wyd. Remis, Warszawa 2020
Piotr Pytlakowski przedstawił w najnowszej książce wątki obejmujące głównie okres pionierski polskiego osadnictwa na Śląsku, Pomorzu, Warmii i Mazurach. I nie jest to ani wersja westernowa w stylu Toastu Józefa Hena, ani też komediowa Andrzeja Mularczyka. Tamte dokonania bazowały zresztą przede wszystkim na przekazie strony polskiej, na relacjach osadników, ich doświadczeniach etc. Inaczej stało się u Pytlakowskiego, który, abstrahując od wszystkich różnic, zdaje się być bliższy Henrykowi Worcellowi i jego opowiadaniom z tomu Najtrudniejszy język świata. Ale jeszcze ściślej jego książka łączy się z podejściem całkiem nowej generacji pisarzy i twórców zamieszkałych lub związanych w inny sposób z obszarami należącymi dawniej do Niemiec. To dopiero oni zaczęli przemawiać pełnym głosem ludzi określanych jako „miejscowi”, rozumianych jakby to byli Polacy czy Niemcy, Ślązacy, Warmiacy bądź Mazurzy.
Sam autor trafnie zdiagnozował ten stan rzeczy: „Im bardziej Paweł Huelle, Stefan Chwin lub Olga Tokarczuk spierają się w kwestii niemieckiej przeszłości swoich wsi i miast, tym głębsze korzenie zapuszcza ich polska tożsamość” (s. 141).
Warto też zauważyć, że od jakiegoś czasu w dyskursie historyczno-literackim zaczęto intensywniej wsłuchiwać się w opinie „tej drugiej strony”, określanej w latach wcześniejszych jako rewizjoniści i wiecznie wczorajsi. Choć wiele środowisk, tak w Polsce jak w Niemczech, nie było i nie jest jeszcze gotowych na taki dyskurs, to w sumie taka koncyliacyjna postawa pomogła wypracować nową jakość w stosunkach polsko-niemieckich, szczególnie tych na poziomie regionalnym.
Odzwierciedleniem tej gruntownej zmiany jest m.in. tom Poniemieckie Karoliny Kuszyk, która nawet zdecydowała się przytoczyć znamienną uwagę przewodniczącego Landsmannschaft Berlin-Mark Brandenburg: „Polacy posiedli niezwykłą umiejętność mówienia o siedmiu stuleciach historii Nowej Marchii bez użycia słowa >Niemiec<” (Poniemieckie, Wołowiec, 2019, s. 268).Ale należy w tym kontekście jeszcze raz podkreślić, że tak sarkastyczna wypowiedź zachowywała aktualność jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, ale już nie współcześnie.
Trzeba zarazem przypomnieć, że niezwykle drażliwa tematyka związana z dramatyzmem opuszczenia stron rodzinnych przez Niemców nigdy nie była całkowicie przemilczana w Polsce.
Świadczy o tym choćby casus Güntera Grassa, którego skądinąd trudno posądzać o stanowisko zbliżone do tzw. „kół rewizjonistycznych”. W powieści Blaszany bębenek pisarz ten przedstawił między innymi opis wyjazdu niemieckich gdańszczan latem 1945. Jego relacja nie odznaczała się jakąś „antypolskością”, autor nie podpadł też w tony rozpamiętywania owego wydarzenia w kategoriach krzywdy wołającej o pomstę do nieba. Jako naoczny świadek Grass swoją literacką wizją nie rozminął się zapewne z historyczną prawdą. Jednak to, co i dzisiaj może zadziwiać, to fakt, że jego książka, przez lata pozostająca na indeksie peerelowskiej cenzury, mogła ukazać się w jakże trudnym czasie, a mianowicie kilka lat po wprowadzeniu stanu wojennego. Stało się to zresztą akurat w orwellowskim roku 1984. Wypada w tym miejscu zauważyć, że obyło się wówczas bez szczególnych ingerencji cenzorskich, za to powieść ta mogła ukazać się w naprawdę masowym nakładzie. Już wtedy czytelnikom Grassa dane było więc dowiedzieć się, jakie okoliczności towarzyszyły opuszczaniu Gdańska przez ludność niemiecką i jak wyglądała jej droga w kierunku zachodnim. Dowodzi tego choćby następujący passus powieściowy: „Jazda ze Słupska do Szczecina trwała dwa dni. Co prawda dość często zdarzały jeszcze przymusowe postoje i powoli powszedniejące wizyty owych uzbrojonych w spadochroniarskie noże i pistolety wyrostków, ale te wizyty trwały coraz krócej, bo podróżnym nic już nie można było zabrać” (Blaszany bębenek, przeł. S. Błaut, Warszawa 1984, s. 449).
Tak, czy inaczej, nawet wszelkiego rodzaju obiektywna prawda w ukazywaniu „niewygodnej historii powojennej Polski” nie musi spotykać się ze zrozumieniem strony polskiej. Ta nieodmiennie może bowiem wysuwać nieśmiertelny argument znany najlepiej z piaskownicy: „Ale to oni zaczęli”, czego oczywiście nie da się zakwestionować. Ponadto należałoby dostrzec fakt, że tak, jak nie można domagać się heroizmu od każdego człowieka, tak nie zawsze można oczekiwać, by empatię do wysiedlonych mocą umów międzynarodowych Niemców wykazywały ich dawne ofiary. Ale ciągle można, żeby posłużyć się powiedzeniem Greka Zorby, w jakimś stopniu podejmować próbę zrozumienia niemieckiego kontrahenta w dziejowym sporze, a nie po raz kolejny wyciągać rozliczeniowe maczugi. Uzbrojenie się w nie z pewnością nie zaowocuje bowiem następną glorią grunwaldzką.
Swoje reportaże Pytlakowski zaopatrzył w podtytuł dobrze wpasowujący się w sekwencję działań, które można by określić jako demistyfikacja rzeczywistość PRL-u. A ten stan rzeczy dałoby się zilustrować doświadczeniami pewnego starszego mieszkańca Olsztyna, który jako Niemiec musiał zmierzyć się po roku 1945 z radykalnymi przemianami w tym mieście. W czasie wojny był zbyt młody, by zginąć gdzieś na froncie wschodnim lub paść w naprędce wykopanych szańcach podczas straceńczych prób obrony różnych twierdz przed nadciągającą ze wschodu armią sowiecką jako członek Volkssturmu. Przede wszystkim ów członek „narodu sprawców” nie do końca rozumiał, na czym miało polegać wyzwolenie jego rodzinnego miasta. W najlepszym przypadku mogło mianowicie chodzić jedynie o wyswobodzenie z „jarzma faszyzmu”. Z kolei w oczach kobiet niemieckich nie zasługiwał na nic więcej jak na obojętność, gdyż nie uchodził za atrakcyjnego kandydata na małżonka, już choćby z uwagi na brak bohaterskiej karty wojownika w swoim młodym życiorysie. Z konieczności zmuszony był zatem do poszukiwania partnerki życiowej wśród „tych obcych”. To, że związki tego rodzaju nie zawsze były udane, wynikało oczywiście również z powodu różnic obyczajowych, religijnych i kulturowych. Przejawiało się to najczęściej koniecznością konwersji z protestantyzmu na katolicyzm, co często bywało sankcją czysto pragmatyczną. Ponadto zazwyczaj wiązało się również z definitywną rezygnacją z nauczania języka ojczystego, czyli w tym przypadku niemieckiego, co wynikało z jednej strony z oficjalnego lub nieoficjalnego zakazu władz, z drugiej zaś z niechęci nieniemieckiego współmałżonka. Mimo, że przedstawiona tu postać nie występuje u Pytlakowskiego, to idealnie przystaje do innych zarysowanych przezeń portretów mężczyzn – Erwina, Wilego, Helmuta, Heinricha, Gerharda i Zygfryda oraz kobiet – Helgi, Anny i Ingeborgi. Ów anonimowy Niemiec uchodzić może wręcz za swoistego everymana, czy też, odwołując się do Hofmannsthala, do Jedermanna.
Kluczowymi reportażami, pozwalającymi najpełniej zrozumieć kontekst dociekań śledczych ich autora, zdają się być te dotyczące zbrodni popełnionych na ludności niemieckiej w nadwiślańskim rejonie Kujaw –w Aleksandrowie Kujawskim, Nieszawie i Ciechocinku. Skądinąd w jakiejś mierze może zaskakiwać fakt istnienia tam jakiejkolwiek diaspory niemieckiej przed rokiem 1945, co wszakże nie powinno dziwić, bo takie kolonie osadników niemieckich rozsiane były na terytorium zarówno całego Królestwa Polskiego jak i na Kresach (wystarczy tu powołać się choćby na przykład Placówki Bolesław Prusa czy opowiadania Tano Jarosława Iwaszkiewicza). Epizod kujawski wywołuje więc uczucie zaskoczenia o tyle, że pewne informacje o nieprawidłowościach dotyczących traktowania Niemców tuż po wojnie musiały przecież przebijać się do opinii publicznej. Chociaż najczęściej były kojarzone ze Śląskiem, Pomorzem, Warmią i Mazurami, to dzięki konsekwentnemu investigative journalism Pytlakowskiego informacyjna luka dotycząca wydarzeń na Kujawach również mogła zostać wypełniona. I choć pracę nad tematem reportażysta zapoczątkował już dwie dekady temu, to jednak efekty jego działań pozostają raczej tematem tabu. Wynika to z różnych przyczyn, jedną z nich jest zmowa milczenia społeczności lokalnej, która, co w końcu zrozumiałe, skłonna jest raczej wypierać niewygodne fakty niż się z nimi mierzyć, czy wręcz dążyć do dokonywania jakiegoś aktu ekspiacji. Charakterystyczne jest w tym wszystkim niejednomyślne podejście dwóch osób, na które powołał się autor, do przedstawionych zajść. Z jednej strony wyrażone zostało ono przez pewnego uczonego, który uznał, że pisanie o incydentalnym według niego zachowaniu ludności polskiej w okresie powojennym nijak ma się do ogromu zbrodni popełnianej na ludności cywilnej przez Niemców w czasie okupacji. By wzmocnić swój przekaz człowiek ten przytoczył przykład zbrodni dokonanej na kilku tysiącach obywateli polskich w okolicach nieodległego Rypina. Z drugiej strony Pytlakowski powołał się na postawę księdza profesora Zdzisława Pawłowskiego z Torunia, który wbrew niechęci wielu współczesnych mieszkańców Nieszawy zdecydował się w roku 2000 wygłosić w miejscowym kościele kazanie, jakże bardzo bliskie duchowi orędzia biskupów polskich z roku 1965, w którym napiętnował powojenne akty przemocy i gwałtu, wskutek których śmierć poniosła grupa miejscowych Niemców.
Reportażysta zauważył w tym aspekcie, że w trakcie debaty na temat tamtych wydarzeń nie omieszkano poruszyć kwestii relatywizowania winy hitlerowskich Niemiec. Sam zdecydował się dać stanowczy odpór takiemu twierdzeniu, deklarując: „Otóż nie ma takiej wagi, na której można ustawić złe czyny i wymierzyć je po równo. Zbrodnia pozostaje zbrodnią i bez znaczenia jest, czy popełnił ją Niemiec, czy Polak” (s. 125-126). Nieco dalej przypomniał symptomatyczną opinię innego dyskutanta biorącego udział w tym polskim Historikerstreit, Jacka Borkowicza: „[…] dramat odwetu w wymiarze masowym […] polega nie tylko na tym, że mścimy się nie na tych, co trzeba, ale też na tym, że mszczą się nie te osoby, które zaznały największych krzywd” (s. 126). Ta gorzka konstatacja zdaje się mieć wymiar uniwersalny, rozciągający się na każde miejsce i oddziałujący w każdym czasie. A w Nieszawie sprawiedliwość wymierzali samozwańczy stróże prawa niemający nic wspólnego ze szlachetnością Andrzeja Keniga, bohatera filmu „Prawo i pięść”. Byli to pospolici watażkowie, którzy po władzę nad społecznością lokalną mogli sięgnąć tylko dlatego, że właśnie nastała kolejna „pora burz”.
Oswajanie „odwiecznego wroga” coraz częściej zaczyna więc przynosić pozytywne rezultaty. Najlepszym tego dowodem jest omawiana publikacja, zwłaszcza że jej autor uznał za stosowne przenieść akcenty z wysokiego diapazonu grunwaldzkiego na płaszczyznę relacji czysto ludzkich. W słynnej balladzie autorstwa Pete`a Seegera opiewano nieznanych chłopców, nad grobami których świszcze wiatr. Przy życiu zostały bowiem tylko dziewczęta zrywające kwiaty po to, by złożyć je na mogiłach zmarłych. Skądinąd nie wiadomo, jakiej narodowości byli bohaterowie tego utworu, ale właśnie dzięki takiej, a nie innej intencji autora słów jego przesłanie zyskało walor uniwersalności.W tym miejscu należy dodać, że z czasem i owe dziewczęta musiały zatęsknić za czymś, co zgodnie z duchem czasu zwykło się określać teraz jako „nową normalność”. I właśnie o tym aspekcie zwykłości, od którego zresztą niekiedy już tylko krok do „banalności zła”, zdaje się mówić Pytlakowski w swoich rozliczeniowych reportażach. Przywołane w nich jakże niewygodne fakty nie zostaną z pewnością zaakceptowane przez wielu, przez co nadal będą traktowane jako zjawisko marginalne, niewspółmierne do ogromu cierpień zadanych obywatelom polskim w czasie wojny. Mając tego pełną świadomość autor pragnął jednak jeszcze raz przypomnieć nienowe wprawdzie, ale istotne rozpoznanie. Wyłożone ono zostało w końcowej partii książki przez jednego z jego interlokutorów: „Na mojej drodze życiowej i w różnych okolicznościach poznałem wielu Niemców jako ludzi życzliwych, którzy w miarę możliwości wspierali i chronili Polaków. […] Poznałem także wielu moich rodaków, za których wstydziłem się i wstydzę po dziś dzień. Doszedłem do wniosku, że to nie narody są gorsze lub lepsze, ale systemy zdegenerowanych fanatyków, które zniewalają masy do czynów zbrodniczych” (s. 314).
barbara.willan@gmail.com
Strona internetowa jest wspierana finansowo przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych Republiki Federalnej Niemiec i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji.
Redaktor strony internetowej: Ewa Dulna
Skontaktuj się z nami
mail: barbara.willan@gmail.com
tel. 606 680 218
ul. Prosta 17/3
Olsztyn 10 - 029
https://stowarzyszeniemazurskie.pl/
https://stowarzyszeniemazurskie.pl/de
Zrobione w WebWave CMS